Nie ma w nim pokrzykiwania, namawiania, ponaglania. Są opowieści zasłyszane i przeżyte, dużo miłości do muzyki, garść wiedzy, uśmiech.
Kliknij w tytuł lub + aby przeczytać
Cudowne dziecko, joga, improwizacja
Istnieje tysiąc różnych sposobów na bycie muzykiem. Chcę ci dziś opowiedzieć o sposobie Yehudi Menuhina* tego starszego pana, który siedzi po turecku i gra na skrzypcach,*pod tym linkiem świetny film dokumentalny o nim,. Był tzw. cudownym dzieckiem, nigdy nie chodził do szkoły, uczył się w domu razem z dwoma siostrami, również uzdolnionymi muzycznie. Kiedy miał 7 lat wystąpił po raz pierwszy z profesjonalną orkiestrą. Ponad wiek dojrzały, choć zdominowany przez nadopiekuńczą matkę.
Z bezpiecznego kokonu wyrwała go dopiero druga wojna światowa, w którą zaangażował się jako muzyk. Grał dla rekrutów, dla wyzwolonych z obozu koncentracyjnego. Po wojnie robił też wiele innych zacnych rzeczy (grał dla grup wykluczonych społecznie, jako pierwszy żydowski artysta wystąpił w powojennych Niemczech, założył szkołę w Londynie dla wybitnie uzdolnionych dzieci z całego świata).
I bardzo wkręcił się w jogę w czasach, kiedy moda na jogę na zachodzie dopiero raczkowała. Jeszcze jako 80-latek relaksował się w przerwach prób, stając na głowie.
Był bardzo otwarty na muzykę innych kultur.
Na tym nagraniu gra z mistrzem klasycznej muzyki hinduskiej Ravi Shankarem. A praktycznie uczy się od niego improwizacji w oparciu o system skal hinduskich.*muzyka hinduska w przeciwieństwie do większości klasycznej muzyki europejskiej jest w dużej mierze improwizowana. A żeby improwizować, trzeba wkuć najpierw ragi czyli skale melodyczne i talas czyli wzory rytmiczne i nauczyć się grać je szybciej niż się myśli. *bo improwizacja to nie jest po prostu granie czegokolwiek, ale swobodne poruszanie się w ramach pewnych reguł, które są tak ugruntowane, że wręcz nieświadome.
Miłego słuchania!
Czy Brahms kichnął na moje nuty i dlaczego w Wielki Piątek?
Masz czasami takie uczucie, że dostajesz wiadomość z przeszłości? Na przykład, kiedy oglądasz stare fotografie i czarno-białe twarze mrugają do ciebie okiem? Albo odwiedzasz dom „z duszą” i czujesz czyjąś obecność?
Ja, jak babcię kocham, praktycznie spotkałam Johannesa Brahmsa, bo grałam z nut, na które kichnął.
A było tak…
Grałam kiedyś w ramach zawodu wyuczonego wraz z moją orkiestrą w Bremie na północy Niemiec Deutsches Requiem Brahmsa, które on sam, z tą samą orkiestrą wykonał.*requiem to msza żałobna; tę skomponował Brahms prawdopodobnie pod wpływem śmierci matki. A na pierwszej stronie mojej partii stało jak byk pięknie wykaligrafowane ołówkiem Dr. Jh: Brahms. *muzycy notują sobie takie ciekawostki, jak widać nie od dziś.
I wyobraź sobie, że to prawykonanie odbyło się dokładnie 150 lat temu, w Wielki Piątek 1868 roku. Nie próbuj mi wmówić, że Johannes nie złapał w tutejszych wietrznych okolicach wczesną wiosną porządnego kataru. I że nie kichnął wprost na nuty drugim skrzypcom w trakcie koncertu, bo nie zdążył sięgnąć po chusteczkę. I że jego muzyczny geniusz nie przeniósł się razem z tym kichnięciem na moje nuty. I jeśli dzięki temu nie będę grać piękniej, to już nie wiem, co pomoże!
Tobie życzę zdrowych i radosnych Świąt Wielkanocnych bez kichania, chyba, że twórczego!
Kiedy nie wiesz, jak się zachować
Mówią: kiedy nie wiesz, jak się zachować, zachowaj się przyzwoicie. A ja mówię: kiedy nie wiesz, czego słuchać, posłuchaj Bacha. A jeśli to wciąż brzmi zbyt ogólnie, zacznij od Wariacji Goldbergowskich.
Kiedy w szkole muzycznej uczyliśmy się o wariacjach, były to dla mnie tylko martwe informacje z historii muzyki. Arcydzieło okresu baroku. Temat i 30 wariacji. Napisane przez Bacha dla Johanna Goldberga.
Odkryłam je dzięki Marcie. *dygresja: Marta była moją przyjaciółką ze studiów, która użyczała mi zawsze mety, kiedy byłam w Wiedniu. Miała co najmniej 17 cech, której jej zazdrościłam. Wymienię nienaganną figurę, alabastrową cerę, promienne, intensywnie niebieskie oczy, ogromny talent muzyczny i wdzięk Audrey Hepburn ze Śniadania u Tiffany`ego. Potrafiła odwiedzić przyjaciół bez zapowiedzi i zostać nawet pół roku. Potrafiła ugotować coś z niczego. Raz wpadła mi w oczy jej lista to-do, na której było napisane 1. poćwiczyć 2. zrobić paznokcie. Wydało mi się to wtedy tak uroczo ekstrawaganckie. To jakby Frida Kahlo napisała sobie dla przypomnienia: 1. zapleść warkocze, 2. namalować obraz. I pamiętam jedną z wizyt w jej wiedeńskim mieszkaniu, kiedy o poranku zrobiła mi pyszną kawę i jajecznicę i zaproponowała trochę muzyki. I to były właśnie Wariacje Goldbergowskie w kultowym wykonaniu Glenna Goulda.
*jeśli nie znasz tego pianisty, to warto się nim zainteresować, bo to jedna z największych osobowości w świecie muzyki klasycznej dwudziestego wieku.
Ekscentryczny Kanadyjczyk, który grając, nucił sobie pod nosem (słychać na nagraniach) i wyglądał przy fortepianie jak przycupnięty karzełek. Miał niesamowitą umiejętność niezależnego prowadzenia kilku głosów, co jest kluczowe dla muzyki polifonicznej czyli wielogłosowej. Sztuka polega na tym, żeby wszystkie głosy były przejrzyście pokazane, ale jeden wydobywał się na powierzchnię nieco wyraźniej od pozostałych. Jednocześnie, głosy w tle nie są u niego „martwe”, każdy opowiada swoją mini historię.
Mogłabym słuchać Wariacji Goldbergowskich tysiąc razy, a zawsze zachwyci mnie jakiś niuans, jakaś fraza zakoczończona znakiem zapytania albo zdziwienie nagłą zmianą harmonii.
Zapnij pasy, bo to nagranie trwa blisko 40 minut, ale to w sam raz na leniwy weekendowy poranek przy kawie i jajecznicy.
Miłego słuchania!
Wesele Figara, pies Pawłowa
O tym, jak przy udziale Wesela Figara zostałam psem Pawłowa oraz za co uwielbiam Mozarta.
Brałam kiedyś udział w produkcji opery Mozarta „Wesele Figara” w wersji dla dzieci w Grazu, na południu Austrii. Pierwsze próby były w wiosennej porze,*a wiosna w tamtych okolicach rozpieszcza. W przerwach mieliśmy zawsze dość czasu, żeby wygrzać się na słońcu. Ktoś wyniuchał, że obok budynku opery jest otwarta cukiernia, która sprzedaje pyszne lody. Zajadaliśmy się więc tymi lodami na każdej przerwie, również po premierze i w trakcie przedstawień przez kilka tygodni.
Po półrocznej przerwie, opera została wznowiona jesienią, kiedy po słońcu, sandałach i lodziarni pozostało tylko wspomnienie. Jakież było moje osłupienie, kiedy na pierwszym przedstawieniu, punktualnie po zagraniu ostatnich akordów drugiego aktu, pojawił się u mnie ślinotok. Bynajmniej nie z powodu głodu… Po prostu ostatni numer przed przerwą był dla moich kubków smakowych sygnałem, że czas na lodowe wypasy. Ta sytuacja powtarzała się odtąd na każdym przedstawieniu w tamtym sezonie! *dodam, że efekt nie utrzymał się na zawsze, po kilku latach mogłam znowu grać Wesele Figara bez dziwnych reakcji fizjologicznych.
Ku przestrodze: jeśli często suchasz jednego utworu na okrągło uważaj co wtedy jesz i pijesz!
Do posłuchania: króciutka aria Barbariny L’ho perduta me meschina *tu tłumaczenie tekstu na język angielski. Dziewczę śpiewa o tym, że zgubiło nocą szpilkę w ogrodzie.*Barbarina jest niewinnym narzędziem intrygi, w której szpilka odgrywa pewną rolę, ale umówmy się, nie jest to jakaś kluczowa postać ani dramatyczna sytuacja, Mozart mógłby tę scenę odhaczyć za pomocą recytatywu czyli kilkunastusekundowej śpiewnej recytacji, ale zamiast tego skomponował tę perełkę, w której jest wszystko: nastrój niepewności, noc, naiwność bohaterki i zawieszenie na końcu pytania: co na to powiedzą inni?
Wniosek: kocham Mozarta za to, że nie chodził na łatwiznę.
Miłego słuchania!
Jak powstał i rozpadł się mój blond band
Kilka lat temu razem z dwoma przyjaciółkami założyłam zespół, który miał wszelkie dane, żeby pofrunąć wysoko, ale okazał się być jednak ptakiem kiwi nielotem, który podskoczył, zamachał piórkami, wrócił do truchtu, zwolnił i usiadł przy kałuży.
Nazwałyśmy się trio LAC od inicjałów naszych imion: Léonie – wiolonczelistka z Francji, Chloé – flecistka z Kanady i ja na skrzypcach. *Le lac znaczy po francusku „jezioro” i brzmi o niebo lepiej niż CAL albo tym bardziej ALC. Wśród znajomych utarła się jednak nazwa „blondie trio”, przeciw której nie protestowałyśmy. Zagrałyśmy wiele świetnych prób, kilka koncertów i pysznie się przy tym bawiłyśmy, co widać chyba na nagraniu.
Trio lac nie rozpadło się z hukiem. Raczej wsiąkło pod naporem innych, bardziej naglących zobowiązań. Każda z nas poszła w inną życiową stronę. Z wszystkich kiwi nielotów w moim życiu, efemerycznych, nie-do-końca-doprowadzonych, porzuconych projektów, ten był wyjątkowo radosny.
Niewiele napisano muzyki na flet, skrzypce i wiolonczelę. Grałyśmy więc często transkrypcje czyli opracowania utworów, które w oryginale były na inny skład. Np. duet Turn then thine eyes z opery Fairy Queen Henry’ego Purcella na dwa soprany i basso continuo. *innymi słowy na dwa wysokie głosy żeńskie i instrument basowy, który odpowiada za harmonię, taki barokowy walking bass. *Fairy Queen to zgrabna operowa adaptacja Snu nocy letniej Szekspira. Jak widać, już w siedemnastym wieku z powodzeniem stosowano recycling artystycznych treści.
Miłego słuchania!
PS Newsletter hello classic działa obecnie na zasadzie tajnych kompletów, bo strona internetowa dopiero powstaje. Ale… jeżeli przychodzi ci na myśl mąż, kuzynka, przyjaciółka albo sąsiad, który dobrze odnaleźliby się w klimatach hello classic i skorzystałby na czytaniu newslettera, nie wahaj się przesłać im tego linku.
Wiosna, ale nie ta, co myślisz
Donoszę uprzejmie, że magazyn The New Yorker zaprojektował muzyczną okładkę, która w wersji online wydaje z siebie wiosenne odgłosy.
Jej autor, rysownik Tom Gauld wpadł na ten pomysł, kiedy przysłuchiwał się lekcji skrzypiec swojej córki i jego uwagę przykuł śpiew ptaków za oknem. Gauld postanowił uchwycić nastrój chwili: odgłosy natury w wielkim mieście i brzmienie muzyki klasycznej. Razem z przyjaciółmi nagrał krótkie dźwiękowe „zajawki” (nie tylko utwory klasyczne), które kojarzą się z wiosną . *Ciekawe, czy któreś z nich rozpoznasz? Żeby posłuchać wystarczy najechać kursorem na komiksowe chmurki.
Kiedy zobaczyłam tę okładkę, natychmiast pomyślałam o Olivierze Messiaen.
Messiaen był francuskim kompozytorem, organistą i… ornitologiem. Pisał muzykę, obok której trudno przejść obojętnie. Albo odrzuca albo zachwyca.
Mnie na przykład zachwyca powaga i uwaga, z jaką Messiaen słuchał śpiewu ptaków, notował go i tłumaczył na język muzyczny. *Razem z drugą żoną, pianistką Yvonne Loriod biegali w tym celu po lesie z magnetofonem.
Miał w sobie zapał i aparycję zwariowanego naukowca oraz ogromną wrażliwość na harmonię czyli współbrzmienia dźwięków. *Posiadał rzadko spotykaną zdolność synestezji czyli barwnego słyszenia. Konkretne wspóbrzmienia były w jego doświadczeniu przyporządkowane konkretnym kolorom.
Wyobrażam sobie, że patrzył na resztę ludzkości jak na muzycznych daltonistów. Czy słyszysz, że ten akord jest fioletowo-szary? zapytałby cię, gdyby miał okazję.
Miłego słuchania!
Moich 5 zupełnie nieklasycznych audiorelaksacji
To wyznanie może być dla hello classic strzałem w stopę, ale niech tam! Prawda jest taka, że kiedy chcę odreagować stres, odpocząć, zregenerować się, nie słucham muzyki klasycznej. I nie jestem w tym odosobniona.
Większość znajomych zawodowych muzyków ma podobnie. Są przesyceni muzyką po codziennych próbach, ćwiczeniu i koncertach. Odpoczywają w ciszy, czasem słuchają „zadaniowo”, kiedy uczą się nowego utworu i chcą usłyszeć, jak go wykonują inni.
Dodam, że orkiestra symfoniczna produkuje hałas (nawet jeśli najpiękniejszy) sięgający w porywach do 100 decybeli, czyli praca w niej plasuje się gdzieś między jazdą na motocyklu po autostradzie a posadą barmana w dyskotece. Cisza jest na wagę złota!
Czego więc słucham, kiedy chcę się odprężyć?
1. Odgłosów natury. Mieszkam w mieście i wybieram sposób na miarę dwudziestego pierwszego wieku. Na spotify lub youtube wyszukuję „white noise” lub „nature sounds” i słucham wedle uznania szumu oceanu, śpiewu ptaków lub deszczu tropikalnego. W sezonie zimowym chętnie sięgam po odgłosy ognia w kominku.
2. Gry TwoDots na smartfona, która oprócz tego, że cudownie resetuje, to jeszcze ma najbardziej relaksującą ścieżkę dźwiękową pod słońcem. Jeśli istnieją nagrody dla kompozytorów muzyki do gier to głosuję wszystkimi kończynami za twórcami TwoDots.
3. Języka, którego nie rozumiem. Np. niedawno po wyczerpującym dniu włączyłam sobie na YouTube wywiad z Akira Kurosawą po japońsku.*Podaję link na wypadek, że jesteś fanatycznym kinomaniakiem. Byłam zbyt zmęczona, żeby śledzić napisy. Pozostało mi więc słuchanie bez zrozumienia rozmowy dwóch panów na temat przemysłu filmowego w Japonii lat 30-tych. Zupełnie odpłynęłam, straciłam wątek, mentalnie znalazłam się w jakimś odległym egzotycznym miejscu i nie miałam najmniejszych problemów z zaśnięciem.
4. Mantry. Nawet bez wnikania w filozofię, która za tym stoi, lubię koić zszargane nerwy nagraniami takimi jak to.
5. Jana Garbarka we współpracy z The Hilliard Ensamble, bo zestawienie śpiewu po Łacinie z improwizacją na saksofonie to dla mnie szczyt chilloutu.
Rekomendacją tygodnia jest zatem „Beata viscera” autorstwa kompozytora o wdzięcznym imieniu Perotinus Magnus, który działał pod koniec dwunastego wieku w Paryżu.* I to w ogóle sukces, że wiemy, jak się nazywał, bo w tym okresie jako twóca wypadało być anonimem.
PS Utwór ten trafił na ścieżkę dźwiękową filmu „Imię róży”. A Garbarek będzie grał niedługo w Bydgoszczy.
Miłego słuchania!
Ekscentryczna ciotka ratuje świat
Jestem świeżo po przeprowadzce i nie byłabym sobą, gdyby nie wywołało to u mnie przemyśleń na temat muzyki, pokoju na świecie i sensu życia.
Policzyłam, że to moje 13 mieszkanie w ciągu ostatnich 13 lat. Mam więc pewną rutynę w przeprowadzaniu się. Instynktownie wiem, w jakiej kolejności pakować rzeczy. Co może wylądować w pudłach tydzień przed godziną zero, a czego będę potrzebować do końca. W pierwszej kolejności pakuję książki, nuty, płyty, obrazy i bibeloty, elektronikę (oprócz routera), potem ubrania, garnki, meble (oprócz łóżka i lustra, które zostają do ostatniej chwili), a na końcu kosmetyki i jedzenie.
Tym razem uderzyło mnie, jak ta kolejność odzwierciedla piramidę potrzeb. Mogę przeżyć dłuższy czas bez sztuki i wiedzy, duchowych przeżyć, bez ozdób i wygód. Ale codziennie potrzebuję snu, pożywienia, higieny. Ciężko mi się też obejść bez kontaktu z innymi ludźmi, a za tym idzie, bez dbałości o wygląd zewnętrzny.
Czyli muzyka zawsze będzie ustępować innym, bardziej palącym potrzebom? Będzie taką ekscentryczną ciotką, którą zaprasza się na imprezę rodzinną w ostatniej chwili, kiedy inni, bardziej oczekiwani goście odmówią? myślałam smętnie nad stosem kartonów…
Ale coś się we mnie buntuje na tę myśl. I szukam argumentu, że nie musi tak być. I znajduję go między innymi w El Sistema. W latach 70-tych Jose Antonio Abreu, wenezuelski ekonomista wymyślił, że edukacja muzyczna może być świetnym sposobem na zapobieganie patologiom społecznym i zbudował system orkiestr dziecięcych i młodzieżowych skierowanych do najuboższych.
Abreu założył, że najgorsze w biedzie nie są brak pożywienia i dachu nad głową, ale poczucie, że jest się nikim. Dając dzieciom do ręki instrumenty i gromadząc je w zespołach dał im alternatywę dla ulicznych gangów, przestępczości i prostytucji. Dał im poczucie sprawczości, poczucie, że są na jakiejś ścieżce, nauczył dyscypliny i punktualności.
Od tamtego czasu wzięło w nim udział kilaset tysięcy dzieci w samej tylko Wenezueli; dla wielu z nich była to przepustka ze świata slumsów, dla niektórych – początek międzynarodowej kariery.
Najsłynniejszy beniaminek El Sistema to Gustavo Dudamel, który obecnie jest szefem Los Angeles Philharmonic i dyryguje największymi orkiestrami świata. *na nagraniu z Młodzieżową Wenezuelską Orkiestrą Symfoniczną im. Simóna Bolívara robią furorę na festiwalu w Lucernie, grając Mambo z musicalu West Side Story Leonarda Bernsteina.
Miłego słuchania vel tańczenia!
PS Hello classic wkręca innych w muzykę klasyczną, a siebie wkręca w facebooka!